Okładka jakoś
szczególnie niezachęcająca, przyznać jednak trzeba, że okładka
NF nie jest czymś, co sprawia, że sięgam po to czasopismo - ciężko
znaleźć okładki, które by mi się podobały.
30 grudnia 2013
29 grudnia 2013
190: Nowa Fantastyka 11/2013
Listopadowa Nowa
Fantastyka wpadła mi w ręce z niewielkim opóźnieniem, jednakże
dopadłam ją w końcu. Tradycyjnie nie zaciekaawiła mnie okładka,
ale to nic nowego i nic, co powinno zaważyć na wyborze lektury.
Jedyne, co mi przyszło do głowy na jej widok to fakt, że wciąż
nie mogę znaleźć mojego egzemplarza Gry Endera i skończyć
książkę.
28 grudnia 2013
189: Nowa Fantastyka 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10/2013
Dobra, dziś atak Nową
Fantastyką, bo zalegam jak śnieg po zimie. Będzie to opinia
zbiorcza, wszystkie zaległe numery w jednym poście. Liczę, że był
to ostatni tak duży nawrót choroby i będę mogła wrócić do
czytania i recenzowania rzeczy.
30 października 2013
188: Długa Ziemia - Terry Pratchett, Stephen Baxter
Autorzy: Terry Pratchett,
Stephen Baxter
Tytuł: Długa Ziemia (The Long Earth)
Wydawnictwo: Prószyńskii S-ka
Rok wydania: 2013
Strona książki: DługaZiemia
No, okropnie
poniewczasie, ale jest.
Nazwisko Pratchett działa
na większość fanów fantastyki jak Jedyny Pierścień na Nazgule.
Na mnie zadziałało też. Stephen Baxter zdaje się być mniej
znanym w Polsce autorem, ale w swoim dorobku ma niejedną zacną
książkę; pisze on głównie science fictron. Dzieło tych dwóch
autorów nie mogło nie wzbudzić zainteresowania. I wzbudziła – a
jakże – całkiem spore.
29 października 2013
187: Worn - Piotr Molenda
Znacie mnie. Jest wielką fanką
fantastyki i nie ograniczam się tylko do fantastyki zagranicznej,
lecz równie chętnie sięgam po rodzimą. Kiedy więc dostałam
maila z propozycją recenzji polskiej książki fantasy nie mogłam
się nie zgodzić.
Autorem „Worna” jest Piotr Molenda,
a książkę można zakupić na jej stronie internetowej. Można też
przeczytać dwa jej fragmenty, aby nie kupować w ciemno – jako
osoba nie mająca nic przeciw ebookom i ceniąca sobie możliwość
sprawdzenia, co kupuję i czy na pewni to chcę kupić (wiadomo,
student jest biedny i ma suchoty) powitałam ten fakt z miłym
zaskoczeniem.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to
niebagatelna liczba stron – prawie 700. Pomyślałam: „O, to
nawet lepiej, więcej opisów świata, więcej ciekawostek, więcej
wszystkiego!” No i faktycznie, autor hojnie przyozdobił akcję
swej powieści opisami, których nie powstydziłby się chyba nawet
Profesor, który z malowniczych opisów jest znany.
Poznajemy zatem naszego bohatera –
Worna, człowieka, który nie wie, kim byli jego rodzice, różniącego
się nieco innym typem urody od reszty społeczności w jego osadzie.
Miał on także sporego pecha – w chwili gdy go poznajemy był
właśnie prowadzony jako jeniec przez kilku kudłaczy, zwanych też
gnomami. Zaprowadziły one naszego drogiego Worna do niezwyklego
miejsca na odludziu – nie po to jednak aby go zjeść, lecz by
przedstawić go pewnej tajemniczej osobie. Osoba ta zaproponowała
Wornowi całkiem przyzwoity układ – tajemniczy mężczyzna
wyszkoli go na wojownika i będzie go uczył, w zamian zaś Worn
podejmie się misji przyniesienia mu pewnego artefaktu.
Artefakt, jak się rychło dowiadujemy,
miał służyć do otwarcia więzienia naszemu kochanemu kosmicie.
Tak, dobrze czytacie, w książce jest kosmita, który twierdzi, że
wraz z grupą przyjaciół doprowadził Ziemię do rozkwitu. Za to
ludzie mają w planach zapewne zniszczenie wszystkiego, zaczynając
od fauny. Worn podjął się zadanie wykonać. Jego przeciwnikami
stać się mieli strażnicy artefaktu – wywodzący się głównie z
kleru. Miejscem zaś ukrycia bezcennego skarbu była kraina
latających wysp, o której niewiele wiadomo. Mimo to nasz bohater
dziarsko ruszył przed siebie, zabijając oponentów oraz parę osób,
które na to zasłużyły – w każdym razie w jego mniemaniu.
Dołączył do niego dość prędko wagabunda Dragaj, człowiek o
nieco bardziej „cywilizowanym” sumieniu.
Worn z jednej strony jest całkiem miłą
postacią – szanuje naturę, jest sumienny i słowny, kieruje się
logiką, jest rzeczowy i zwykle szczery do bólu. Ten zapalony ekolog
nie tylko nie dał zatłuc złapanego w pułapkę wielkiego kota,
lecz dopomógł mu się oswobodzić, Poza tym jest zabijaką, który
z zemsty za spalenie kobiety podejrzanej o czary wymordował całą
wioskę. Wciąż nie jestem pewna czy go lubię. Dragaj, jego
towarzysz, zdawał się być bardziej ludzki, ale także miał swoje
za kołnierzem. W zasadzie każdy z bohaterów, których prezentuje
nam autor, ma dobre i złe cechy – sporo w tym świecie postaci
niejednorodnych. W każdym razie wyrachowanie Worna czasem dość
mocno wkurza, a jego ekologiczne zapędy są radością dla mych oczu
– bohaterów ekologów powinno być więcej.
Drugą ważną sprawą są opisy, o
których już nieco mówiłam wcześniej. Są rozbudowane,
szczegółowe, autor poświęca całe strony na upewnienie się, że
cały najbliższy krajobraz jest czytelnikowi doskonale znany. Z
jednej strony to cieszy – rzadko można się spotkać z taką
dokładnością. Z drugiej jednak – akcja przez to zwalnia, a
czytelnik czasem zaczyna podsypiać i musi odłożyć książkę na
chwilę. Czasem na dłuższą.
Cóż, reasumując – „Worn” jest
powieścią wymagającą nieco czasu – jest obszerna i niekiedy
nieco nuży. Poza tym jest w porządku, choć w ebooku znalazłam
całkiem sporo literówek – szczególnie jeśli chodzi o duże
litery na początku wypowiedzi bohaterów. Polecam, może
niekoniecznie z płonącym entuzjazmem, ale polecam.
Ocena:
Wciągliwość – 4
Wygoda czytania – 3
Jak bardzo mi się podobało? - 4
Za egzemplarz do recenzji dziękuję
autorowi.
Opinia na LubimyCzytać
9 lipca 2013
186: Wódka, seks i nikotyna - Marcin Piędel
Wiecie, że do książek niefantastycznych staram się podchodzić inaczej, oczekuję od nich trochę innych rzeczy, ale bazowo chodzi przecież o to samo - czy książka jest warta przeczytania czy nie. Dobra, teraz zakładam płaszcz "wrednej recenzentki" o czytam, co tam też mamy...
Dziś jest to powieść, którą dostałam gdzieś na początku roku. Tytuł - Wódka, seks i nikotyna - właściwie mówi nam, co mniej więcej tam znajdziemy.
Piszę: mniej więcej, bo znajdziemy tam też: jedną wróżkę, jeden pogrzeb i... Nie, to właściwie tyle. Fabuła zawiera kilka dni z życia głównego bohatera, Oliwiera. Jego najlepszy kumpel miał na imię Oskar. Pozytywne to, że autor wybrał postaciom polskie imiona, raz tylko przemknęła mu Angelika.
Oliwiera spotykamy, gdy tatuował sobie klatę i nawiązywał znajomość z grafikiem. Niedługo potem wpadł do grafika w gości i gdy ten zasnął z przepicia zabawiał się z jego żoną. I tak mniej więcej wyglądało życie Oliwiera do dnia gdy spotkał w barze wróżkę Ewę, która powiedziała mu nieco o nim samym i jego przyszłości. Po tym incydencie bohater właściwie się nie zmienił - chyba, że na gorsze.
W ogóle autorowi się udało zawrzeć w jednej osobie wszystko, czego nienawidzę w ludzkości. Pijak, darmozjad, narkoman, palacz, kobieciarz - to tylko szczyt góry lodowej. W jednym słowie - polactwo. Jego relacje z kobietami, z sąsiadami, z przyjaciółmi - to wszystko doprowadzało do tego, że chciałam wyć.
Jedyną postacią, która mi się spodobała, była wróżka Ewa, która naprawdę była ciekawa. Także fajne były sąsiadki bohatera, Monika i Angelika.
Autor wręcz stawał na rzęsach, żeby nie przemknęlo mu się powtórzenie, ale zdecydowanie musi popracować nad słownikiem i nie korzystać li i jedynie ze słownika synonimów, bo czasami wychodziły mu przecudne kwiatki ("wypił żeby zniwelować wściekłość", "obudził się porywczo", "wywierały potrzebę", "nader wszystko nigdy nie zaznasz...")
Powiem któtko, czytałam rzeczy gorsze, niż ta powieść, ale nie było ich znowu tak dużo. Wulgarność wręcz kapie, fabuła męczy, a głównego bohatera sama bym zadusiła sznurówką od glana. Naprawdę. Wrażliwych czytelników gorąco zniechęcam, mniej wrażliwi mogą sami spróbować, czy powieść im się spodoba. Przestrzegałam. Przyznam jednak na koniec, że każdy przejaw self-publishingu witam z radością, więc jeśli autor napisze coś nawego, to pewnie zajrzę.
Ocena
Wciągliwość - 2
Wygoda czytania - 2
Jak bardzo mi się podobało? - 1
Egzemplarz do recenzji otrzymałam od autora.
//Ps. Wiem, że recenzja jest wgl niezgrana z layoutem bloga, poprawię to potem, ale chciałam wrzucić ją gdy już odpaliłam net w domu.
Dziś jest to powieść, którą dostałam gdzieś na początku roku. Tytuł - Wódka, seks i nikotyna - właściwie mówi nam, co mniej więcej tam znajdziemy.
Piszę: mniej więcej, bo znajdziemy tam też: jedną wróżkę, jeden pogrzeb i... Nie, to właściwie tyle. Fabuła zawiera kilka dni z życia głównego bohatera, Oliwiera. Jego najlepszy kumpel miał na imię Oskar. Pozytywne to, że autor wybrał postaciom polskie imiona, raz tylko przemknęła mu Angelika.
Oliwiera spotykamy, gdy tatuował sobie klatę i nawiązywał znajomość z grafikiem. Niedługo potem wpadł do grafika w gości i gdy ten zasnął z przepicia zabawiał się z jego żoną. I tak mniej więcej wyglądało życie Oliwiera do dnia gdy spotkał w barze wróżkę Ewę, która powiedziała mu nieco o nim samym i jego przyszłości. Po tym incydencie bohater właściwie się nie zmienił - chyba, że na gorsze.
W ogóle autorowi się udało zawrzeć w jednej osobie wszystko, czego nienawidzę w ludzkości. Pijak, darmozjad, narkoman, palacz, kobieciarz - to tylko szczyt góry lodowej. W jednym słowie - polactwo. Jego relacje z kobietami, z sąsiadami, z przyjaciółmi - to wszystko doprowadzało do tego, że chciałam wyć.
Jedyną postacią, która mi się spodobała, była wróżka Ewa, która naprawdę była ciekawa. Także fajne były sąsiadki bohatera, Monika i Angelika.
Autor wręcz stawał na rzęsach, żeby nie przemknęlo mu się powtórzenie, ale zdecydowanie musi popracować nad słownikiem i nie korzystać li i jedynie ze słownika synonimów, bo czasami wychodziły mu przecudne kwiatki ("wypił żeby zniwelować wściekłość", "obudził się porywczo", "wywierały potrzebę", "nader wszystko nigdy nie zaznasz...")
Powiem któtko, czytałam rzeczy gorsze, niż ta powieść, ale nie było ich znowu tak dużo. Wulgarność wręcz kapie, fabuła męczy, a głównego bohatera sama bym zadusiła sznurówką od glana. Naprawdę. Wrażliwych czytelników gorąco zniechęcam, mniej wrażliwi mogą sami spróbować, czy powieść im się spodoba. Przestrzegałam. Przyznam jednak na koniec, że każdy przejaw self-publishingu witam z radością, więc jeśli autor napisze coś nawego, to pewnie zajrzę.
Ocena
Wciągliwość - 2
Wygoda czytania - 2
Jak bardzo mi się podobało? - 1
Egzemplarz do recenzji otrzymałam od autora.
//Ps. Wiem, że recenzja jest wgl niezgrana z layoutem bloga, poprawię to potem, ale chciałam wrzucić ją gdy już odpaliłam net w domu.
22 czerwca 2013
Powrót
Witajcie!
Dawno mnie tu nie było, wiem, ale to z przeczyn niezależnych - wiele się w moim życiu zmieniało - przeprowadzka, choroba, z której wciąż wychodzę (a która nie pozwalała mi nawet czytać), studia, wszystko...
Ale teraz obiecuję wrócić.
Recenzje czasopism i książek, które do mnie nadesłano przez ten czas, zostaną napisane. Serdecznie przepraszam za to odsunięcie w czasie i dziękuję za życzliwość.
19 lutego 2013
185: Znowu siedemnaście lat/ 17 again (2009) - reż. Burr Steers
Tytuł: Znowu siedemnaście lat
Rok: 2009
Polecano mi ten film kilkakroć w ciągu ostatnich lat - szczególnie gdy przyznawałam się do bycia tolkienistką. W końcu zebrałam się w sobie i postanowiłam zobaczyć, o co tyle szumu.
Zaczęło się od młodego, zdolnego nastolatka grającego w koszykówkę. Postanowił rzucić karierę dowiedziawszy się, że jego dziewczyna jest w ciąży. Potem akcja przeskakuje dwadzieścia pięć lat do przodu. Mike, teraz już dorosły, zdał sobie nagle sprawę z tego, że wcale nie podoba mu się życie, jakie ma. Z żoną jest w separacji, z dziećmi nie ma prawie żadnego kontaktu, mieszka z kolegą, w pracy też nie jest różowo.
Powrót do starej szkoły, wspomnienia lat młodzieńczych oraz niezwykłe wydarzenia sprawiają, iż Mike dostaje drugą szansę i - jak wskazuje tytuł filmu - znów ma siedemnaście lat.
Z perspektywy dużo starszej osoby zamkniętej w młodszym ciele w końcu dochodzi do wniosku, że jego życie mogło wyglądać gorzej i że warto samemu zacząć je poprawiać, a nie siedzieć i biadolić. Ale żeby to zrobić musi wrócić do swojego właściwego wyglądu, a to nie jest takie łatwe...
Radosne sceny pojawiały się często, a do moich ulubionych należy walka na miecze świetlne (Święty Mikołaju, to chcę na święta!)
W rolę głównego bohatera wcielili się Zac Efron (młodszy Mike) i Matthew Perry (starszy), rolę Scarlett grała zaś Leslie Mann. Także postać Neda jest urocza, szczególnie gdy dochodzi do jego konfrontacji z płcią przeciwną.
Polecam tę radosną produkcję, szczególnie do oglądania w zorganizowanych grupach (wyposażonych w herbatę i tzn. susz konferencyjny [copyright by Grymas]).
Film niesie wartościowe przesłanie, że nie ma co gdybać, tylko trzeba samemu brać się do roboty i podejmować działania. Poza tym jest pełen mrugnięć dla nerdów i ogólnych zabawnych scen.
Ocena
Wciągliwość - 4
Jakość oglądania - 4
Jak bardzo mi się podobało? - 4
14 lutego 2013
184: Loyalty Unyielding - Zlu i Luff
Autorki: Zlu i Luff
Tytuł: Loyalty Unyielding
Strona: Loyalty Unyielding
Zabierałam się do tego tekstu - to znaczy do recenzji, bo obiekt recenzji przeczytałam dosłownie na wdechu - dobry miesiąc, ale jest. Pierwsza i nieostatnia na Dywagacjach recenzja fanficka. Miałam ją pisać w języku, w którym jest fick, ale powiem tak - lepiej mi idzie czytanie niż pisanie po angielsku.
Jak trafiłam na Loyalty? Link i rekomendację podrzuciła mi Grymas, która od jakiegoś czasu siedziała w tolkienowskim stuffie z ciemnej strony mocy. Powiedziała, że historia jest naprawdę dobra i że powinnam przeczytać. Co prawda nie byłam do końca przekonana, czy pairing Melkora i Saurona jest na moje siły, ale... Postanowiłam się z tekstem zmierzyć. (Tak, drogie autorki, to ja jestem tą "ortodoksyjną elfonormatywną przyjaciółką", o której Grymas wspominała w swojej opinii)
Znikłam dla świata na czas czytania. Nie istniało dla mnie nic innego, nie grzebałam nawet w muzyce w odtwarzaczu szukając odpowiedniego kawałka - w gruncie rzeczy nie jestem pewna, czy w ogóle w tle czytania grała jakaś muzyka.
Była tylko ta historia.
Postaram się teraz nieco ją przybliżyć nie spoilerując... Loyalty to opowieść oparta mocno na pismach Tolkiena - nie tylko książkach, ale i tak zwanych "kwitach z pralni". Zaczyna się w dniu, w którym Melkor uciekł z Valinoru z Silmarilami i wrócił do Angbandu rządzonego pod jego nieobecność przez Saurona. W chwili, gdy to piszę, autorki napisały osiem rozdziałów dotyczących historii Śródziemia, a szczególnie tych dwóch złych Ainurów.
Autorki wspaniale pokazały, jak obsesja Melkora na punkcie skradzionej elfiej biżuterii rosła i przesłaniała mu umysł. Także skomplikowane relacje między bohaterami zasługują na uznanie. I coś, co wielce popieram - pisząc swój fanfick bazowały mocno na kanonie tolkienowskim, pilnowały adekwatności i zgodności z dziełami Tolkiena.
Częściowym powodem takiego poślizgu czasowego między czytaniem, a pisaniem tego tekstu jest to, że byłam nim tak oczarowana, że wolałam odczekać jakiś solidny kawałek czasu żeby móc na trzeźwo i spokojnie ubrać w słowa swoją opinię.
Sprawiłyście, że zapiekła nieprzyjaciółka Saurona go... Polubiła. Naprawdę, jego charakter, jego zachowanie i cały opis jego motywacji sprawiły, że jego postać nabrała kolorytu, zarazem będąc osadzoną w kanonie zyskała charakterystyczny rys, wyróżniający ją i "dający jej ludzką twarz". Dziewczyny, trafiłyście w moją wizję Saurona, dzięki Wam za to!:) Melkor, popadający w szaleństwo, jak Grymas trafnie to ujęła: "z inteligencją emocjonalną cegły"... Tak, po prostu "tak". *aktualizacja headcanonu in progress*
Co poza tym. Co do scen erotycznych, które pojawiają się w tekście - są pisane z wyczuciem, bez wulgarności, nie są pwp.
Oczywiście, mój ulubiony fragment to kawałek z muzyką Angbandu, zaraz po nim idzie upadek Mairona - w ogóle jakie to śliczne imię, dzięki Wam za wykopanie go, drogie autorki!
Co jeszcze? Aha, język. Ja doprawdy nie wiem, jak dziewczynom się udało tak ładnie operować staroświeckimi słowami... Czapki z głów, ot co. Napięcie jest budowane systematycznie, ostatni rozdział sprawił, że gdybym była Frodem sama zaniosłabym Pierścień Sauronowi, czekam na następny z przygotowanym pudełkiem chusteczek i... Liczę dni do update'a.
To straszne, co piszę, ale... Polecam ten fanfick gorąco i stanowczo. Nawet jeśli nie jesteście fanami fanficków uważając, że to naginanie idei autora, to ten Wam pokaże, że można napisać świetny tekst, który - nie dość, że w kanonie - to jeszcze ten kanon uzupełnia i pozwala zobaczyć, jakąż twarz ma to zło i dlaczego jest takie złe.
Ocena
Wciągliwość - 6
Wygoda czytania - 5
Jak bardzo mi się podobało? - 6
Tytuł: Loyalty Unyielding
Strona: Loyalty Unyielding
Zabierałam się do tego tekstu - to znaczy do recenzji, bo obiekt recenzji przeczytałam dosłownie na wdechu - dobry miesiąc, ale jest. Pierwsza i nieostatnia na Dywagacjach recenzja fanficka. Miałam ją pisać w języku, w którym jest fick, ale powiem tak - lepiej mi idzie czytanie niż pisanie po angielsku.
Jak trafiłam na Loyalty? Link i rekomendację podrzuciła mi Grymas, która od jakiegoś czasu siedziała w tolkienowskim stuffie z ciemnej strony mocy. Powiedziała, że historia jest naprawdę dobra i że powinnam przeczytać. Co prawda nie byłam do końca przekonana, czy pairing Melkora i Saurona jest na moje siły, ale... Postanowiłam się z tekstem zmierzyć. (Tak, drogie autorki, to ja jestem tą "ortodoksyjną elfonormatywną przyjaciółką", o której Grymas wspominała w swojej opinii)
Znikłam dla świata na czas czytania. Nie istniało dla mnie nic innego, nie grzebałam nawet w muzyce w odtwarzaczu szukając odpowiedniego kawałka - w gruncie rzeczy nie jestem pewna, czy w ogóle w tle czytania grała jakaś muzyka.
Była tylko ta historia.
Postaram się teraz nieco ją przybliżyć nie spoilerując... Loyalty to opowieść oparta mocno na pismach Tolkiena - nie tylko książkach, ale i tak zwanych "kwitach z pralni". Zaczyna się w dniu, w którym Melkor uciekł z Valinoru z Silmarilami i wrócił do Angbandu rządzonego pod jego nieobecność przez Saurona. W chwili, gdy to piszę, autorki napisały osiem rozdziałów dotyczących historii Śródziemia, a szczególnie tych dwóch złych Ainurów.
Autorki wspaniale pokazały, jak obsesja Melkora na punkcie skradzionej elfiej biżuterii rosła i przesłaniała mu umysł. Także skomplikowane relacje między bohaterami zasługują na uznanie. I coś, co wielce popieram - pisząc swój fanfick bazowały mocno na kanonie tolkienowskim, pilnowały adekwatności i zgodności z dziełami Tolkiena.
Częściowym powodem takiego poślizgu czasowego między czytaniem, a pisaniem tego tekstu jest to, że byłam nim tak oczarowana, że wolałam odczekać jakiś solidny kawałek czasu żeby móc na trzeźwo i spokojnie ubrać w słowa swoją opinię.
Sprawiłyście, że zapiekła nieprzyjaciółka Saurona go... Polubiła. Naprawdę, jego charakter, jego zachowanie i cały opis jego motywacji sprawiły, że jego postać nabrała kolorytu, zarazem będąc osadzoną w kanonie zyskała charakterystyczny rys, wyróżniający ją i "dający jej ludzką twarz". Dziewczyny, trafiłyście w moją wizję Saurona, dzięki Wam za to!:) Melkor, popadający w szaleństwo, jak Grymas trafnie to ujęła: "z inteligencją emocjonalną cegły"... Tak, po prostu "tak". *aktualizacja headcanonu in progress*
Co poza tym. Co do scen erotycznych, które pojawiają się w tekście - są pisane z wyczuciem, bez wulgarności, nie są pwp.
Oczywiście, mój ulubiony fragment to kawałek z muzyką Angbandu, zaraz po nim idzie upadek Mairona - w ogóle jakie to śliczne imię, dzięki Wam za wykopanie go, drogie autorki!
Co jeszcze? Aha, język. Ja doprawdy nie wiem, jak dziewczynom się udało tak ładnie operować staroświeckimi słowami... Czapki z głów, ot co. Napięcie jest budowane systematycznie, ostatni rozdział sprawił, że gdybym była Frodem sama zaniosłabym Pierścień Sauronowi, czekam na następny z przygotowanym pudełkiem chusteczek i... Liczę dni do update'a.
To straszne, co piszę, ale... Polecam ten fanfick gorąco i stanowczo. Nawet jeśli nie jesteście fanami fanficków uważając, że to naginanie idei autora, to ten Wam pokaże, że można napisać świetny tekst, który - nie dość, że w kanonie - to jeszcze ten kanon uzupełnia i pozwala zobaczyć, jakąż twarz ma to zło i dlaczego jest takie złe.
Ocena
Wciągliwość - 6
Wygoda czytania - 5
Jak bardzo mi się podobało? - 6
11 lutego 2013
183: Na tropie jednorożca - Mike Resnick
Autor: Mike Resnick
Tytuł: Na tropie jednorożca
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2009
Strona książki: Na tropie jednorożca
O, nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o tej książce, ale czytałam ją w liceum. Ostatnio poczułam, że fajnie by było do niej wrócić i napisać parę słów na Dywagacjach - co zdarza mi się dość często i wygrzebuję jakieś starocie :D
Głownym bohaterem był prywatny detektyw Mallory - zatopiony w długach, w zapuszczonym biurze, porzucony przez żonę, która uciekła z jego wspólnikiem... Była zimna sylwestrowa noc w Nowym Jorku, pod drzwiami biurowca stało dwóch dżentelmenów mających do niego sprawę... A whisky w butelce się kończyła...
I wtedy do naszego detektywa przybył pewien specyficzny klient i złożył mu propozycję niebywale dobrze płatnej pracy... Za postać tego klienta powinnam co prawda pobić autora, ale wybaczam mu nazwanie elfem malego, zielonego i spiczastouchego kolesia o niezapamiętywalnym imieniu.
Cóż, Mallory przyjął zlecenie, które miało mu przynieść nie tylko nowe znajomości i podróż po ciekawych lokacjach, ale które też mogło uratować oba Manhattany.
Wątki wesołe, ciekawe postaci i niecodzienne podejście do różnych spraw mieszają się na kartach powieści z ponurymi jegomościami, fascynującym śledztwem i zagadkami. Gnomy Metra jedzą żetony, Larkspur ucieka przed poszukiwaczami, demon grzmi z nieba, a klient Mallory'ego ma zginać o świcie...
Autor dobrze operuje słowem, nie zanudza, ale sprytnie opisuje rzeczywistość, jego bohaterowie nie są czarno-biali, mają dynamiczne charaktery, a ich motywacja często do ostatnich chwil jest niejasna.
Fani kryminału znajdą tu wszystko to, co lubią w gatunku: mroczcne, nocne i nieprzyjazne lokacje, detektywa z powołaniem, niebanalną zagadkę i zwroty akcji. Fantaści zaś odkryją inne oblicze Manhattanu. Polecam gorąco.
Occena
Wciągliwość - 5
Wygoda czytania - 4
Jak bardzo mi się podobało? - 5
Opinia na LubimyCzytać
Tytuł: Na tropie jednorożca
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2009
Strona książki: Na tropie jednorożca
O, nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o tej książce, ale czytałam ją w liceum. Ostatnio poczułam, że fajnie by było do niej wrócić i napisać parę słów na Dywagacjach - co zdarza mi się dość często i wygrzebuję jakieś starocie :D
Głownym bohaterem był prywatny detektyw Mallory - zatopiony w długach, w zapuszczonym biurze, porzucony przez żonę, która uciekła z jego wspólnikiem... Była zimna sylwestrowa noc w Nowym Jorku, pod drzwiami biurowca stało dwóch dżentelmenów mających do niego sprawę... A whisky w butelce się kończyła...
I wtedy do naszego detektywa przybył pewien specyficzny klient i złożył mu propozycję niebywale dobrze płatnej pracy... Za postać tego klienta powinnam co prawda pobić autora, ale wybaczam mu nazwanie elfem malego, zielonego i spiczastouchego kolesia o niezapamiętywalnym imieniu.
Cóż, Mallory przyjął zlecenie, które miało mu przynieść nie tylko nowe znajomości i podróż po ciekawych lokacjach, ale które też mogło uratować oba Manhattany.
Wątki wesołe, ciekawe postaci i niecodzienne podejście do różnych spraw mieszają się na kartach powieści z ponurymi jegomościami, fascynującym śledztwem i zagadkami. Gnomy Metra jedzą żetony, Larkspur ucieka przed poszukiwaczami, demon grzmi z nieba, a klient Mallory'ego ma zginać o świcie...
Autor dobrze operuje słowem, nie zanudza, ale sprytnie opisuje rzeczywistość, jego bohaterowie nie są czarno-biali, mają dynamiczne charaktery, a ich motywacja często do ostatnich chwil jest niejasna.
Fani kryminału znajdą tu wszystko to, co lubią w gatunku: mroczcne, nocne i nieprzyjazne lokacje, detektywa z powołaniem, niebanalną zagadkę i zwroty akcji. Fantaści zaś odkryją inne oblicze Manhattanu. Polecam gorąco.
Occena
Wciągliwość - 5
Wygoda czytania - 4
Jak bardzo mi się podobało? - 5
Opinia na LubimyCzytać
4 lutego 2013
182: Nowa Fantastyka 2/2013
Ani się obejrzeliśmy, a tu niespodziewanie nadciągnął luty, przynosząc chwilową odwilż, sesję i... Nową Fantastykę. I tylko dzięki temu ostatniemu dwa poprzednie dary można jakoś znieść. A cóż w tym lutowym numerze mamy?
Okładka przestrzega o artykule o łowcach potworów, więc niechaj potwory sięgną po numer koniecznie:D Poniżej zaś... *Alannada dostała ślinotoku* jest o Świecie Czarownic, którego recenzje poniewierają się gdzieś na Dywagacjach. Późniejsze ciekawostki nie budzą już takiej ekscytacji, więc mogłam przejść do zawartości bez padnięcia na zawal z radości.
Wstępniak, a w nim... Tak! Hobbici! Wiedziałam! Ale jakże ciekawa jest nacja do nich porównana. To znaczy, że i członkowie tego społeczeństwa są niscy, lubią naturę i mają przewonne, porośnięte włosami stópki?
Co w artykułach? Z niejakim niepokojem oczekiwałam kolejnego zalewu hobbitami, ale się przeliczyłam. Tekst Jesteś tym, co czytasz zwraca uwagę na to, w jaki sposób ludzie pozyskują swe lektury. Potem mamy zapowiedzianego Łowcę potworów: historię prawdziwą Roberta Ziębińskiego. Tekst bardzo fajnie napisany i całkiem miły w odbiorze. Pawel Laudański całkiem nie trafił w mój gust próbą syntezy rosyjskiej fantastyki ostatniego trzydziestolecia, ledwie prześlizgnęłam się oczami po artykule. Następny tekst dotyczył ewolucji w SF. Motyw tyleż ciekawy, co częsty. Ewolucje i mutacje, zmiany pod wpływem operacji czy jakiegoś nadnaturalnego działania zawsze fascynowały pisarzy i, co tu ukrywać, czytelników.
Mamy też rozmowę z Dave'em McKeanem o złotej erze komiksu, ale poświęciłam jej niewiele więcej uwagi, co syntezie, bo to też nie moja działka.
Cóż zaś w opowiadaniach? Ceną bedzie samotność Bernardety Prandzioch - tekst napisany bardzo klimatycznie, dobrze się czyta. Paweł Ciećwierz serwuje Non Servian, który nie spodobał mi się już tak bardzo. Rzeźbiarze światła Macieja Musialika jest całkiem ciekawym tekstem. Maciej Salamonczyk prezentuje Lwiątko Heraklesa, które prezentuje się zaiste godnie. Mamy też Dziesiątą Muzę Tada Williamsa, którą oceniam dość średnio. Nie wiem, czytałam kiedyś Williamsa z przyjemnością, ale to opowiadanie nie trafiło w mój gust. Za to Dziesięć Sigm jest niezłe, wciągające i aż szkoda, że to nie książka. Autorem jest Paul Melko (oczywiście, tolkienistka dopisała mu na końcu nazwiska "R"...:3), którego teraz będę wypatrywać po księgarniach.
I w końcu... Jest! Artykuł o Norton! Wylogowuję się z fejsa, wyłączam telefon - nie ma mnie:3 Nie znalazłam co prawda w tekście jakichś wielkich nowinek, ale dla nieznających autorki albo dopiero poznających jej twórczość to dobry materiał. ("Czytajcie Norton!" - krzyczy fanka).
W numerze nie mogło zabraknąć recenzji, felietonów i wiadomości o nowościach ze świata gier, książek i filmów. Oceniam lutową Nową Fantastykę na naprawdę dobry numer i trzymam kciuki za marcową żeby też była taka fajna. Warto sięgnąć, warto wsadzić nos między strony - nic go nie odgryzie, a frajda będzie że ho-ho!
Za egzemplarz do recenzji dziękuję redakcji Nowej Fantastyki.
25 stycznia 2013
zjAva!^^
Łoj, panie i panowie, gdy zima za oknem sroga, śniegiem sypie, mrozem wkrada się za kołnierz... Wybierzcie się na konwent!
W sobotę i niedzielę (26-27 stycznia) w polskiej stolicy odbędzie się zjAva, radosny konwent, na którym, prócz atrakcji zapowiedzianych przez orgów będziecie mogli... Spotkać Alannadę :D
Zarząd informuje, że Nyarnamaitar objawi się w sobotę po egzaminie w okolicach godziny 15 i będzie radośnie derpić na konwencie, aż jej nie wywloką siłą.
Przybywajcie, jeśli możecie, bo na zjAvie będzie wiele fascynujących atrakcji i nietuzimlpwych osób.
Więcej informacji znajdziecie tu, na stronie zjAvy.
181: Nowa Fantastyka 1/2013
Nowy Rok i Nowa Fantastyka. :D Styczniowy numer zapowie nam, czego ciekawego spodziewać się w roku 2013...
Po pierwsze i najbardziej rzucające się w oczy - Martin Freeman jako Bilbo straszy z okładki Żądełkiem przyprawiając wszystkich tolkienistów o ślinotok:) O filmie część swojego mówiłam już wcześniej, ale okładka czasopisma przypomniała mi radosne chwile w kinie.
Tak, jak już zaczynamy podejrzewać widząc okładkę, cały dział artykułów kręci się około przewonnych hobbickich stópek, które zachwalała onegdaj Drużyna Trzeźwych Hobbitów. Stópki te, pomimo zdumienia fandomu i reszty świata, dzięki Peterowi Jacksonowi zobaczymy aż trzy razy. Z jednej strony to trzy razy więcej Śródziemia. Ale to też trzy razy więcej goferów, niezgodności ze światem, niezdogności z historią, niezgodności dotyczących zbroi i broni, niezgodności językowych...
Wit Szostak w tekście Hobbit czyli tam, spowrotem i wokoło pokazuje, jak Jackson dokonał cudownego rozmnożenia filmów. Bartosz Czartoryski w Laboratorium Petera przedstawia czytelnikom sylwetkę reżysera, którego większość starych tolkienostów chciałaby przynajmniej pobić (chociażby za brak Glorfindela i zrobienie z elfów lolfów).
W kwestii przedstawień sylwetek ludzi znanych mamy też artykuł o Zajdlu, którego każdy polski fantasta zna przynajmniej z nazwiska. Ponadto mamy Legendę Stalkera traktującą o twórczości braci Strugackich, którą to znam bardzo słabo. Fascynaci Egiptu i tamtejszych potworów z radością powitają dedykowaną im Mumię z lamusa.
O ile część artykułową przeczytałam z fascynacją,o tyle opowiadnia nie cieszyły się aż tak wielką mą radością. Nie powiem, wszystkie byly na dobrym poziomie, tylko nie bardzo w moim guście. Warto jednak wśrod nich wymienić Zasady przetrwania Nancy Kress, Ostatni dzień w Cravenie Jeremiego Rogalewskiego i Kuźnia, w której umierali Piotra Górskiego.
Ogólnie styczniowy numer jest bardzo dobrą lekturą i z hukiem rozpoczyna nowy rok. Oby tak dalej! Polecam, szczególnie kolegom tolkienostom.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję redakcji Nowej Fantastyki.
Po pierwsze i najbardziej rzucające się w oczy - Martin Freeman jako Bilbo straszy z okładki Żądełkiem przyprawiając wszystkich tolkienistów o ślinotok:) O filmie część swojego mówiłam już wcześniej, ale okładka czasopisma przypomniała mi radosne chwile w kinie.
Tak, jak już zaczynamy podejrzewać widząc okładkę, cały dział artykułów kręci się około przewonnych hobbickich stópek, które zachwalała onegdaj Drużyna Trzeźwych Hobbitów. Stópki te, pomimo zdumienia fandomu i reszty świata, dzięki Peterowi Jacksonowi zobaczymy aż trzy razy. Z jednej strony to trzy razy więcej Śródziemia. Ale to też trzy razy więcej goferów, niezgodności ze światem, niezdogności z historią, niezgodności dotyczących zbroi i broni, niezgodności językowych...
Wit Szostak w tekście Hobbit czyli tam, spowrotem i wokoło pokazuje, jak Jackson dokonał cudownego rozmnożenia filmów. Bartosz Czartoryski w Laboratorium Petera przedstawia czytelnikom sylwetkę reżysera, którego większość starych tolkienostów chciałaby przynajmniej pobić (chociażby za brak Glorfindela i zrobienie z elfów lolfów).
W kwestii przedstawień sylwetek ludzi znanych mamy też artykuł o Zajdlu, którego każdy polski fantasta zna przynajmniej z nazwiska. Ponadto mamy Legendę Stalkera traktującą o twórczości braci Strugackich, którą to znam bardzo słabo. Fascynaci Egiptu i tamtejszych potworów z radością powitają dedykowaną im Mumię z lamusa.
O ile część artykułową przeczytałam z fascynacją,o tyle opowiadnia nie cieszyły się aż tak wielką mą radością. Nie powiem, wszystkie byly na dobrym poziomie, tylko nie bardzo w moim guście. Warto jednak wśrod nich wymienić Zasady przetrwania Nancy Kress, Ostatni dzień w Cravenie Jeremiego Rogalewskiego i Kuźnia, w której umierali Piotra Górskiego.
Ogólnie styczniowy numer jest bardzo dobrą lekturą i z hukiem rozpoczyna nowy rok. Oby tak dalej! Polecam, szczególnie kolegom tolkienostom.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję redakcji Nowej Fantastyki.
24 stycznia 2013
180: Straż! Straż! - Terry Pratchett
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Straż! Straż! (Guards! Guards!)
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok: 1999
Każdy, kto przeczytał początek tej książki, doskonale pojmuje dlaczego zabrałam się za tę książkę - zaczęło się smokami, a taki wstęp zawsze kradnie uwagę Alannady. Poza tym wszyscy już wiedzą, że proza Pratchetta
Tytuł: Straż! Straż! (Guards! Guards!)
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok: 1999
Każdy, kto przeczytał początek tej książki, doskonale pojmuje dlaczego zabrałam się za tę książkę - zaczęło się smokami, a taki wstęp zawsze kradnie uwagę Alannady. Poza tym wszyscy już wiedzą, że proza Pratchetta
16 stycznia 2013
179: Hotel Transylwania - Genndy Tartakovsky
Reżyser: Genndy Tartakovsky
Tytuł: Hotel Transylwania
Rok: 2012
Ja mam naprawdę jakąś słabość do animowanych filmów, no. Kiedy dowiedziałam się o filmie od znajomego postanowiłam go obejrzeć. Kolega przestrzegał mnie przed polskim dubbingiem piosenek, ale uznałam, że bez ryzyka nie ma zabawy.
Więc tak... Przebolałam początkową piosenkę tatusia do córeczki, obejrzałam i oto, co mam do powiedzenia na temat wampirzego hotelu, ostoi dla potworów.
Hrabia Dracula, w trosce o dobro córki, której matka, a ukochana wampira, wzięła i umarła w jej wczesnym dzieciństwie, a także zatroskany o losy innych potworów, zbudował ostoję dla powyższych. Zamek na odludziu, strzeżony przez zombie i inne indywidua, okazał się całkiem dobrym pomysłem.
Do czasu, aż córeczka podrosła. Pomimo tego, że tatuś karmił ją opowieściami o złych i strasznych ludziach mała była bardzo ciekawa świata na zewnątrz i okropnie chciała poznać kogoś w swoim wieku.
Ponieważ życie bywa okrutne, a niekiedy dowcipne, jej życzeniu w pewien sposób stało się zadość.
Na kolejną rocznicę urodzin panny Dracula* do hotelu zjechała się cała masa potworów - od zjaw, szkieletów i Frankenstaina, po wilkołaki, zombie i co tam jeszcze. Wszystko jest kolorowe, radosne i przyprawia niekiedy o drgawki oka. Cała ferajna bawiła się radośnie i ukazywała widzowi, że potwory to są jednak fajni goście.
W pewnej chwili do zamku dostał się jednak żywy - młody, nieco kopnięty chłopak (pewnie studiował kulturoznawstwo). Dracula, przez szereg nieporozumień i wypadków, zdołał ukryć przed resztą potworów, że chłopak nie jest kuzynem Frankensteina, ale z paniką zobaczył, że młodzi mają się ku sobie. Jak wybrnął z całej sytuacji i jak to wszystko skończyło się dla potworów możecie sobie zobaczyć w kinie.
Od strony wyglądu - ładne to nawet, owszem, ale bez szału z mojej strony. Żadna kreacja nie podobała mi się jakoś szczególnie, gagi też nie rozbawiły mnie za bardzo, a scen, które naprawdę mi się spodobały było ze trzy - w tym wyścig na stołach.
A teraz moje pytanie. Dziewczyna miała sto kilkanaście lat, tak? Matka umarła gdy mała była jeszcze w pieluszkach, tak? Ale potem mamy dialog, który wskazywał, że śmierć pani Dracula zdarzyła się czterysta lat przed akcją filmu... Ale może to ja pokręciłam...
Czy polecam? Zasadniczo tak, choć film nie należy do zjawiskowych, ot, dla rodziny na sobotni czy niedzielny wieczór.
Ocena
Wciągliwość - 4
Wygoda oglądania - 3
Jak bardzo mi się podobało? - 3
*Blade approves
Tytuł: Hotel Transylwania
Rok: 2012
Ja mam naprawdę jakąś słabość do animowanych filmów, no. Kiedy dowiedziałam się o filmie od znajomego postanowiłam go obejrzeć. Kolega przestrzegał mnie przed polskim dubbingiem piosenek, ale uznałam, że bez ryzyka nie ma zabawy.
Więc tak... Przebolałam początkową piosenkę tatusia do córeczki, obejrzałam i oto, co mam do powiedzenia na temat wampirzego hotelu, ostoi dla potworów.
Hrabia Dracula, w trosce o dobro córki, której matka, a ukochana wampira, wzięła i umarła w jej wczesnym dzieciństwie, a także zatroskany o losy innych potworów, zbudował ostoję dla powyższych. Zamek na odludziu, strzeżony przez zombie i inne indywidua, okazał się całkiem dobrym pomysłem.
Do czasu, aż córeczka podrosła. Pomimo tego, że tatuś karmił ją opowieściami o złych i strasznych ludziach mała była bardzo ciekawa świata na zewnątrz i okropnie chciała poznać kogoś w swoim wieku.
Ponieważ życie bywa okrutne, a niekiedy dowcipne, jej życzeniu w pewien sposób stało się zadość.
Na kolejną rocznicę urodzin panny Dracula* do hotelu zjechała się cała masa potworów - od zjaw, szkieletów i Frankenstaina, po wilkołaki, zombie i co tam jeszcze. Wszystko jest kolorowe, radosne i przyprawia niekiedy o drgawki oka. Cała ferajna bawiła się radośnie i ukazywała widzowi, że potwory to są jednak fajni goście.
W pewnej chwili do zamku dostał się jednak żywy - młody, nieco kopnięty chłopak (pewnie studiował kulturoznawstwo). Dracula, przez szereg nieporozumień i wypadków, zdołał ukryć przed resztą potworów, że chłopak nie jest kuzynem Frankensteina, ale z paniką zobaczył, że młodzi mają się ku sobie. Jak wybrnął z całej sytuacji i jak to wszystko skończyło się dla potworów możecie sobie zobaczyć w kinie.
Od strony wyglądu - ładne to nawet, owszem, ale bez szału z mojej strony. Żadna kreacja nie podobała mi się jakoś szczególnie, gagi też nie rozbawiły mnie za bardzo, a scen, które naprawdę mi się spodobały było ze trzy - w tym wyścig na stołach.
A teraz moje pytanie. Dziewczyna miała sto kilkanaście lat, tak? Matka umarła gdy mała była jeszcze w pieluszkach, tak? Ale potem mamy dialog, który wskazywał, że śmierć pani Dracula zdarzyła się czterysta lat przed akcją filmu... Ale może to ja pokręciłam...
Czy polecam? Zasadniczo tak, choć film nie należy do zjawiskowych, ot, dla rodziny na sobotni czy niedzielny wieczór.
Ocena
Wciągliwość - 4
Wygoda oglądania - 3
Jak bardzo mi się podobało? - 3
*Blade approves
178: Niechciana prawda - Agata Kołakowska
Autor: Agata Kołakowska
Tytuł: Niechciana prawda
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok: 2012
Strona książki: Niechciana prawda
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po Niechcianą prawdę, serio. Nie jestem fanką takiej literatury, opis też nie nastawiał na jakoś szczególnie ciekawą dla mnie fabułę. Może dla jakiejś pani domu, dla jakiejś innej dziewczyny, ale nie dla mnie. Mimo to zabrałam się do lektury i szybko przekonałam się, że książka wciąga.
Beata dotąd wiodła normalne, niewyróżniające się niczym, zwyczajne życie i była właściwie zadowolona ze swego losu. Do czasu, aż ten zakpił z niej okrutnie i jej mąż zdobył się na odwagę by przyznać się, że ją zdradzał.
Na domiar złego z facetem.
Tak możnaby opisać tę powieść w najkrótszych słowach i skończyć historię Beaty zasadniczo jeszcze nim się zaczęła. Bo to dopiero po tej szokującej wiadomości jej losy nabierają barwe, rysu prawdopodobieństwa, a ona sama zyskuje sympatię czytelnika.
Bohaterka musiała zmierzyć się nie tylko z prawdą o jej mężu i jego kochanku, ale - co ważniejsze - także z prawdą o sobie samej, o tym, co potrafiła i jak silna mogła być w obliczu nieprzychylnego losu. Pokazuje czytelnikowi, że w każdym mroku jest iskierka nadziei i że warto próbować pomimo tego, że życie się wali na głowę.
Autorka, Agata Kołakowska, całkiem nieźle operuje piórem (nic dziwnego, w końcu skończyła dziennikarstwo) pozwalając nam ujrzeć świat oczami Beaty, nie czarno-biały, lecz pełen też odcieni szarości, zmienny i zarazem łatwy do zrozumienia dla ludzi z otwartym umysłem. Co prawda niekiedy opisy mnie nużyły, ale dało się przez nie przebrnąć i cieszyć się lekturą.
Nigdy nie byłam wielbicielką powieści obyczajowych, od kiedy przestałam czytać Jeżycjadę i Lucy Maud Montgomery dość sporadycznie sięgam po tego typu literaturę. Staram się dokładnie zbadać ewentualną pozycję do czytania, długo rozważam jej lekturę zadając sobie rozliczne pytania o charaktery postaci, o sposób przedstawienia świata, o ciekawość opowieści. Oceniam też nieco inną miarą niż moją ukochaną fantastykę. Niniejsza powieść może nie jest wybitnym hitem, ale czyta się ją całkiem miło i dla pań jest jak znalazł. Panowie niech lepiej podarują egzemparz drugiej połówce - "z okazji" albo bez okazji.
Ocena
Wciągliwość - 4
Wygoda czytania - 4
Jak bardzi mi się podobało? - 3
Tytuł: Niechciana prawda
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok: 2012
Strona książki: Niechciana prawda
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po Niechcianą prawdę, serio. Nie jestem fanką takiej literatury, opis też nie nastawiał na jakoś szczególnie ciekawą dla mnie fabułę. Może dla jakiejś pani domu, dla jakiejś innej dziewczyny, ale nie dla mnie. Mimo to zabrałam się do lektury i szybko przekonałam się, że książka wciąga.
Beata dotąd wiodła normalne, niewyróżniające się niczym, zwyczajne życie i była właściwie zadowolona ze swego losu. Do czasu, aż ten zakpił z niej okrutnie i jej mąż zdobył się na odwagę by przyznać się, że ją zdradzał.
Na domiar złego z facetem.
Tak możnaby opisać tę powieść w najkrótszych słowach i skończyć historię Beaty zasadniczo jeszcze nim się zaczęła. Bo to dopiero po tej szokującej wiadomości jej losy nabierają barwe, rysu prawdopodobieństwa, a ona sama zyskuje sympatię czytelnika.
Bohaterka musiała zmierzyć się nie tylko z prawdą o jej mężu i jego kochanku, ale - co ważniejsze - także z prawdą o sobie samej, o tym, co potrafiła i jak silna mogła być w obliczu nieprzychylnego losu. Pokazuje czytelnikowi, że w każdym mroku jest iskierka nadziei i że warto próbować pomimo tego, że życie się wali na głowę.
Autorka, Agata Kołakowska, całkiem nieźle operuje piórem (nic dziwnego, w końcu skończyła dziennikarstwo) pozwalając nam ujrzeć świat oczami Beaty, nie czarno-biały, lecz pełen też odcieni szarości, zmienny i zarazem łatwy do zrozumienia dla ludzi z otwartym umysłem. Co prawda niekiedy opisy mnie nużyły, ale dało się przez nie przebrnąć i cieszyć się lekturą.
Nigdy nie byłam wielbicielką powieści obyczajowych, od kiedy przestałam czytać Jeżycjadę i Lucy Maud Montgomery dość sporadycznie sięgam po tego typu literaturę. Staram się dokładnie zbadać ewentualną pozycję do czytania, długo rozważam jej lekturę zadając sobie rozliczne pytania o charaktery postaci, o sposób przedstawienia świata, o ciekawość opowieści. Oceniam też nieco inną miarą niż moją ukochaną fantastykę. Niniejsza powieść może nie jest wybitnym hitem, ale czyta się ją całkiem miło i dla pań jest jak znalazł. Panowie niech lepiej podarują egzemparz drugiej połówce - "z okazji" albo bez okazji.
Ocena
Wciągliwość - 4
Wygoda czytania - 4
Jak bardzi mi się podobało? - 3
Książkę ootrzymałam od wydawnictwa Prószyński i S-ka
10 stycznia 2013
177: Zamek Lorda Valentine'a - Robert Silverberg
Autor: Robert Silverberg
Tytuł: Zamek Lorda Valentine'a
Wydawnictwo: Solaris
Rok: 2008
Strona książki: brak
Zamek Lorda Valentine'a to pierwszy tom cyklu Majipoor Roberta Silverberga. Odkryłam tę powieść gdzieś w czasach zapadłego liceum, gdy ludzie walczyli jeszcze bronią z brązu. Cykl jest znany starym fantastom, ale uznałam, że ci nowsi też mogą się zainteresować (jak wiecie, przypominanie o starej fantastyce jest tym, co Alana lubi najbardziej), tak więc jest -
Zamek Lorda Valentine'a.
Valentine, którego poznajemy na kartach tejże powieści, był zagubionym człowiekiem. Znalazł się w miejscu, na planecie, tylko częściowo znajomej. W wyniku niejasnych zdarzeń nasz bohater bowiem stracił pamięć i wiele rzeczy dopiero do niego wracała. Valentine rozpoczął swą podróż w okolicach jednego z wielkich miast jednego z kontynentów Majipooru, w czasie gdy to tego miejsca przybył jego imiennik, Lord Valentine, Koronal, władca całej planety. Koronal był w trakcie objazdu swego władztwa, zaś Valentine znalazł się w samym środku festynu na jego cześć. Szybko znalazł przyjaciół dzięki swej sympatycznej naturze i podjął się żonglerki, do której miał niezwykły talent. I zapewne Valentine pozostałby zwykłym żonglerem gdyby nie niepokojące sny, które jęły dręczyć nie tylko jego, ale i jego przyjaciół.
Początkowa nieporadność bohatera i jego droga ku przypomnieniu sobie swojej przeszłości jest bardzo wygodna dla czytelnika - poznaje on świat niejako z główną postacią powieści. A jest co poznawać, Majipoor jest wielką planetą, w wielu sprawach podobną do Ziemi, ale jednak w większości różniącą się drastycznie. Nie tylko jej wielkość, fauna i flora są inne, pojawiają się inne rasy istot rozumnych poza ludźmi, ci zaś nieco różnią się od nas samych w sposobie myślenia.
Ciekawy jest system władzy na Majpoorze - mamy starego Pontifexa, który w odosobnieniu Labiryntu ustanawiał prawa, Koronala, który był władzą wykonawczą, Króla Snów wysyłającego sny przesłania i kary, oraz Panią Wyspy, która zsyłała łagodne sny i równoważyła trzech pierwszych.
Silverberg się nie spieszył, opisywał swój świat dokładnie, po kolei, pozwalając czytelnikowi go poznać i oswoić się z jego egzotyką. Udało mu się jednak nie zanudzać przy tym odbiorcy, zwroty akcji, wyraziste postacie, intrygi i całkiem prędka akcja pozwalają czerpać z książki niezłą rozrywkę.
Polecam, oczywiście, fantastom, ale też innym czytelnikom. Książka jest obszerna, ale nie należy do rodzaju cegieł. Czyta się wygodnie, język jest prosty, a sama fabuła ciekawa.
Ocena
Wciągliwość - 5
Wygoda czytania - 4
Jak bardzo mi się podobało? - 4
Opinia na LubimyCzytać
Tytuł: Zamek Lorda Valentine'a
Wydawnictwo: Solaris
Rok: 2008
Strona książki: brak
Zamek Lorda Valentine'a to pierwszy tom cyklu Majipoor Roberta Silverberga. Odkryłam tę powieść gdzieś w czasach zapadłego liceum, gdy ludzie walczyli jeszcze bronią z brązu. Cykl jest znany starym fantastom, ale uznałam, że ci nowsi też mogą się zainteresować (jak wiecie, przypominanie o starej fantastyce jest tym, co Alana lubi najbardziej), tak więc jest -
Zamek Lorda Valentine'a.
Valentine, którego poznajemy na kartach tejże powieści, był zagubionym człowiekiem. Znalazł się w miejscu, na planecie, tylko częściowo znajomej. W wyniku niejasnych zdarzeń nasz bohater bowiem stracił pamięć i wiele rzeczy dopiero do niego wracała. Valentine rozpoczął swą podróż w okolicach jednego z wielkich miast jednego z kontynentów Majipooru, w czasie gdy to tego miejsca przybył jego imiennik, Lord Valentine, Koronal, władca całej planety. Koronal był w trakcie objazdu swego władztwa, zaś Valentine znalazł się w samym środku festynu na jego cześć. Szybko znalazł przyjaciół dzięki swej sympatycznej naturze i podjął się żonglerki, do której miał niezwykły talent. I zapewne Valentine pozostałby zwykłym żonglerem gdyby nie niepokojące sny, które jęły dręczyć nie tylko jego, ale i jego przyjaciół.
Początkowa nieporadność bohatera i jego droga ku przypomnieniu sobie swojej przeszłości jest bardzo wygodna dla czytelnika - poznaje on świat niejako z główną postacią powieści. A jest co poznawać, Majipoor jest wielką planetą, w wielu sprawach podobną do Ziemi, ale jednak w większości różniącą się drastycznie. Nie tylko jej wielkość, fauna i flora są inne, pojawiają się inne rasy istot rozumnych poza ludźmi, ci zaś nieco różnią się od nas samych w sposobie myślenia.
Ciekawy jest system władzy na Majpoorze - mamy starego Pontifexa, który w odosobnieniu Labiryntu ustanawiał prawa, Koronala, który był władzą wykonawczą, Króla Snów wysyłającego sny przesłania i kary, oraz Panią Wyspy, która zsyłała łagodne sny i równoważyła trzech pierwszych.
Silverberg się nie spieszył, opisywał swój świat dokładnie, po kolei, pozwalając czytelnikowi go poznać i oswoić się z jego egzotyką. Udało mu się jednak nie zanudzać przy tym odbiorcy, zwroty akcji, wyraziste postacie, intrygi i całkiem prędka akcja pozwalają czerpać z książki niezłą rozrywkę.
Polecam, oczywiście, fantastom, ale też innym czytelnikom. Książka jest obszerna, ale nie należy do rodzaju cegieł. Czyta się wygodnie, język jest prosty, a sama fabuła ciekawa.
Ocena
Wciągliwość - 5
Wygoda czytania - 4
Jak bardzo mi się podobało? - 4
Opinia na LubimyCzytać
4 stycznia 2013
176: Blond gejsza - Jina Bacarr
Autor: Jina Bacarr
Tytuł: Blond gejsza
Wydawnictwo: Mira
Rok: 2008
Strona książki: Blond gejsza
Słyszałam przy okazji mojej fazy na gejsze o tej powieści. Znalazłam więc chwilę i przysiadłam nad nią.
Przysiadłam.
Poczytałam.
Jest to opowieść o Kathlen, córce bogatego Amerykanina, który jednak miał pecha i rozgniewał japońskiego księcia. Pragnąc ochronić swą córkę Edward Mallory umieścił ją w herbaciarni prowadzonej przez Simouye, piękną gejszę. Ojciec pozostawił latorośl i opuścił Japonię obiecując, że wróci jak tylko będzie mógł.
Dla zafascynowanej życiem gejsz dziewczynki zaczął się wspaniały czas nauki jako maiko, zaś inna kandydatka na gejszę, Mariko, stała się jej wielką przyjaciółką, nieledwie siostrą. Kathlen z entuzjazmem zgłębiała tajemnice i nauki gejsz kryjąc swe jasne włosy pod peruką.
Trwało to do czasu, gdy młodą maiko zobaczył samuraj Tonda i postanowił być tym, który sprawi, że dziewczyna stanie się kobietą. Przy tym ten sługa księcia Kiry podejrzewał, iż zdolna tancerka była w istocie córką wroga i postanowił ją zgładzić. W tym samym czasie na trop blondwłosej gejszy trafił Reed, przyjaciel Edwarda, pragnący dopełnić obietnicy i zawieźć Kathlen do Ameryki.
Powiem tak. Od strony fabuły dostaliśmy w tej powieści typowe romansidło, tyle że osadzone w realiach Japonii końca XX wieku. Czyta się je szybko, nie nadweręża umysłu i... Zapewne szybko z niego zniknie.
Od strony wartości poznawczych jest raczej słabo. W porównaniu z książkami o gejszach, ta nie wniosła nic nowego, orientalizm ma tu podkreślić wyjątkowość opowieści.
Poza tym: erotyka. Porównałam z książkami, które dotąd czytałam, pisanymi przez byłe gejsze i tam ten aspekt życia gejsz nie był tak eksponowany. Tu sprawianie rozkoszy sobie lub komuś, za pomocą tak egzotycznych rzeczy jak grzyb czy sproszkowane jądra jelenia, są na porządku dziennym. Całe to, przez większość książki niezaspokojone, pożądanie wylewa się wręcz ze stron. Artystyczny aspekt życia gejsz został właściwie pominięty, nieco wspomniano o ich roli jako dam do towarzystwa. Z kart powieści wyłaniają się drogie, odziane w zwiewne kimona, kurtyzany, biegłe w sztuce uwadzenia i sprawiania przyjemności.
Jedno pytanie do autorki: Jak przez cienkie kimono można na ciele kobiety zobaczyć włosy łonowe? Bo pod kimonem jest jeszcze jedna warstwa szaty i wciąż zachodzę w głowę jak to możliwe...
Nie polecam jakoś szczególnie tej książki. Nie jest nudna, czyta się ją prędko, ale... Nie jest to to, czego szukałam. Cóż, może komuś innemu przypadnie do gustu, ja podziękuję.
Ocena
Wciągliwość - 3
Wygoda czytania - 4
Jak bardzo się mi podobało? - 3
Opinia na LubimyCzytać
Tytuł: Blond gejsza
Wydawnictwo: Mira
Rok: 2008
Strona książki: Blond gejsza
Słyszałam przy okazji mojej fazy na gejsze o tej powieści. Znalazłam więc chwilę i przysiadłam nad nią.
Przysiadłam.
Poczytałam.
Jest to opowieść o Kathlen, córce bogatego Amerykanina, który jednak miał pecha i rozgniewał japońskiego księcia. Pragnąc ochronić swą córkę Edward Mallory umieścił ją w herbaciarni prowadzonej przez Simouye, piękną gejszę. Ojciec pozostawił latorośl i opuścił Japonię obiecując, że wróci jak tylko będzie mógł.
Dla zafascynowanej życiem gejsz dziewczynki zaczął się wspaniały czas nauki jako maiko, zaś inna kandydatka na gejszę, Mariko, stała się jej wielką przyjaciółką, nieledwie siostrą. Kathlen z entuzjazmem zgłębiała tajemnice i nauki gejsz kryjąc swe jasne włosy pod peruką.
Trwało to do czasu, gdy młodą maiko zobaczył samuraj Tonda i postanowił być tym, który sprawi, że dziewczyna stanie się kobietą. Przy tym ten sługa księcia Kiry podejrzewał, iż zdolna tancerka była w istocie córką wroga i postanowił ją zgładzić. W tym samym czasie na trop blondwłosej gejszy trafił Reed, przyjaciel Edwarda, pragnący dopełnić obietnicy i zawieźć Kathlen do Ameryki.
Powiem tak. Od strony fabuły dostaliśmy w tej powieści typowe romansidło, tyle że osadzone w realiach Japonii końca XX wieku. Czyta się je szybko, nie nadweręża umysłu i... Zapewne szybko z niego zniknie.
Od strony wartości poznawczych jest raczej słabo. W porównaniu z książkami o gejszach, ta nie wniosła nic nowego, orientalizm ma tu podkreślić wyjątkowość opowieści.
Poza tym: erotyka. Porównałam z książkami, które dotąd czytałam, pisanymi przez byłe gejsze i tam ten aspekt życia gejsz nie był tak eksponowany. Tu sprawianie rozkoszy sobie lub komuś, za pomocą tak egzotycznych rzeczy jak grzyb czy sproszkowane jądra jelenia, są na porządku dziennym. Całe to, przez większość książki niezaspokojone, pożądanie wylewa się wręcz ze stron. Artystyczny aspekt życia gejsz został właściwie pominięty, nieco wspomniano o ich roli jako dam do towarzystwa. Z kart powieści wyłaniają się drogie, odziane w zwiewne kimona, kurtyzany, biegłe w sztuce uwadzenia i sprawiania przyjemności.
Jedno pytanie do autorki: Jak przez cienkie kimono można na ciele kobiety zobaczyć włosy łonowe? Bo pod kimonem jest jeszcze jedna warstwa szaty i wciąż zachodzę w głowę jak to możliwe...
Nie polecam jakoś szczególnie tej książki. Nie jest nudna, czyta się ją prędko, ale... Nie jest to to, czego szukałam. Cóż, może komuś innemu przypadnie do gustu, ja podziękuję.
Ocena
Wciągliwość - 3
Wygoda czytania - 4
Jak bardzo się mi podobało? - 3
Opinia na LubimyCzytać
2 stycznia 2013
Subskrybuj:
Posty (Atom)